sobota, 16 czerwca 2018

Jak zostałam organistką - czyli historia zmiany planów pomaturalnych


Wystarczy rzut oka na mój wpis urodzinowy z zeszłego roku, by nabrać przekonania, że coś jest ze mną nie tak, bo jestem muzykiem.
I to nie takim popularnym, co to sobie koncertuje po klubach, ale dość staroświeckim.

No bo sami chyba przyznacie, że organy i śpiewanie w chórze, to nie jest szczyt nowoczesności? Za to te dwa elementy stanowią mocny fundament mojego życia od... tak porządnie, to od klasy maturalnej. Zatrzymajmy się jednak na chwilę, by zrozumieć, dlaczego poruszam nagle jakieś zamierzchłe czasy z ery dinozaurów 😉

Kilka dni temu trafiłam u Agnieszki na wpis o tym, jak potoczyło się jej życie po maturze. Posty z serii #copomaturze są fajną akcją organizowaną przez Socjopatkę. Kliknijcie zdjęcie po więcej szczegółów:


 #copomaturze


Oczywiście po przeczytaniu historii Agi, wpadł mi do głowy pomysł, by opisać swoją ścieżkę, ale jak szybko wpadł, tak szybko z niej wyleciał, wykopany przez wewnętrznego krytyka.

No bo jak? Odwiedziny znikome, a ja tu chcę się przyłączać do jakiejś akcji blogowej? Pff, dobre sobie! 

Jednak jak widzicie wpis powstał, a zmotywowała mnie do tego sama Agnieszka, która słusznie zauważyła, że nie dla każdego moja muzyczna rzeczywistość jest normą. Ja się już z nią obyłam, ale może wśród Was jest ktoś, kto myśli nad taką drogą? A może po prostu jesteście ciekawi, jak to się stało, że pracuję w dość nietypowym zawodzie, jakim jest organista?
Zapraszam Was w takim razie do dalszej lektury, a zaczniemy od cofnięcia się do moich czasów licealnych...


Wszystko zaczęło się w drugiej klasie liceum, kiedy podczas jednej
z mszy usłyszałam o mającym się utworzyć przy parafii chórze. Od razu mnie to zaciekawiło i zagadałam do naszego organisty (kto by pomyślał, że jeszcze kilka lat i będziemy dzielić ten sam instrument!), przez którego można było się zgłaszać do dyrygenta. 

Chęć wyraziłam i tak minęło kilka miesięcy, a ja w tym czasie znalazłam się już w klasie maturalnej. Jak już pewnie nie raz wspominałam, moja szkoła nie była taka normalna. Uczono nas gry na instrumentach, kształcenia słuchu, harmonii, historii muzyki... (te ostatnie to taka mocno rozszerzona typowa muzyka w szkołach). Sami więc widzicie, że było oryginalnie. Oczywiście mieliśmy tam też chór, zresztą śpiewałam wtedy w jednym zespole poza szkołą (nic nowoczesnego, cały czas te same klimaty), ale byłam wtedy w takim muzycznym momencie swojego życia, że to co uznawałam przez wiele lat zaczęło mnie mocno uwierać i dotarło do mnie, że nie o to w tym wszystkim chodzi. Nie chcę się zagłębiać, bo pewnie wyszłaby z tego niezła kłótnia 😉

Dlatego szukałam też czegoś, co poza szkołą da mi radość z muzykowania. I tak oto, po wspomnianym zgłoszeniu, w październiku 2010 roku poszłam na przesłuchanie. Nie wiedziałam jak będzie ono wyglądało, bo nigdy nie zgłaszałam się do innego chóru. Tam też dowiedziałam się, że z altu zrobiłam się po kilku latach sopranem 😊 Wtedy rozpoczęłam swoją przygodę chóralną, która cały czas przynosi mi wiele doświadczeń i przygód. 

Mijały miesiące, a ja w tym czasie rozpoczęłam przygotowania do matury, a także myślałam na jakie studia pójdę. Może Wam się to wydać dziwne, ale po trzynastu latach w szkole muzycznej chciałam się odciąć od tego świata i... studiować meteorologię. Baaardzo nietypowo, co?
Czas mijał, ja robiłam różne zadania, mapy, obliczałam godzinę na sąsiedniej półkuli, przygotowywałam się do dyplomu i oczywiście śpiewałam. Jako, że próby chóru nie składają się wyłącznie ze śpiewania, to w luźnych rozmowach dowiadywaliśmy się o sobie więcej i więcej. I tak też się okazało, że mój kolega dyrygent (bo stał się nim, kiedy dołączyłam do zespołu) studiował wtedy na Akademii Muzycznej, na wydziale Dyrygentury Chóralnej, Edukacji Muzycznej i Muzyki Kościelnej. Od słowa do słowa zachęcał mnie, bym również startowała, bo to fajny wydział i daje dużo możliwości. Chyba sami przyznacie, że już sama nazwa łączy ze sobą wiele aspektów? 

Początkowo nie byłam przekonana, ale moja rodząca się miłość do organów i normalnej muzyki liturgicznej zadecydowała - idę na IV wydział! Zmieniłam swoje plany o 180 stopni i zamiast rzek, państw, szczytów i gleb, zaczęłam ćwiczyć dyrygowanie i przygotowywać się do kolejnego ekscytującego etapu w życiu.
Pamiętam drzwi otwarte na wydziale, egzaminy wstępne sprawdzające predyspozycje dyrygenckie, słuch muzyczny, grę na instrumencie i... listę rezerwową. 





Tamta wiadomość ścięła mnie z nóg. Do teraz to pamiętam. Jakbym dostała obuchem. I gdybym miała jeszcze jakąś alternatywę, to pewnie bym się tak tym nie przejęła, ale ja zostałam z jedną ręką trzymającą wyniki matur i drugą w nocniku.

Wakacje minęły, ja w tym czasie szukałam sobie innego kierunku studiów z drugim naborem i ciągle miałam nadzieję, że się uda...

I udało się!

Ulga i radość, które wtedy poczułam były nie do opisania - będę studiować! Nie będzie roku w plecy! Cieszyłam się również z tego, że będą tam osoby, z którymi chodziłam do szkoły, więc nie będzie tak obco na początku. 

Zamiast opisywać szczegółowo każdy semestr studiów powiem Wam, że te pięć lat spędzonych w murach Akademii Muzycznej, to był najlepszy czas w moim życiu. Obserwowałam zachodzące w sobie zmiany. Na niektóre rzeczy (pozamuzyczne) nie zwracałam wtedy do końca uwagi (a szkoda, bo wszystko wyglądałoby dziś inaczej), miałam w tym czasie kilka potknięć, ale wyniosłam stamtąd mnóstwo pozytywnych doświadczeń, wielu znajomych, kilka mocniejszych znajomości i oczywiście zawód. 

Bo ten jasny punkt, który ostatecznie prowadził mnie na uczelnię, to była właśnie możliwość zostania organistką. Pamiętam pierwsze lekcje organów w sali o tak specyficznym zapachu, że czuło się go piętro niżej idąc na zajęcia - najpierw teoretyczne, w czasie których nogi świerzbiły mnie do grania, potem praktyczne, kiedy wreszcie mogłam zacząć grać!
Tu doświadczyłam grania w Auli Nova podczas koncertu, zarówno solo, jak i z zespołem. Moc, którą wydają organy na sali koncertowej jest nie do opisania. Wiele koncertów, dodatkowych prób przed nimi, dyplomy każdego kolejnego rocznika, przed którymi ćwiczyło się gdzie tylko było miejsce do śpiewania, potem moje własne recitale... To uczucie, kiedy po pierwszym roku studiów zaczęłam grać w czasie mszy na organach... W lipcu minie sześć lat. 



Prócz zawodu organisty, jestem również nauczycielką, więc swoim studiom zawdzięczam dwa zawody, które z powodzeniem na co dzień łączę. Po tym roku widzę, że zmiany zawodowe były mi bardzo potrzebne i nie stało się to przypadkowo, jestem tego pewna. 

Z perspektywy czasu nie żałuję dalszego kontynuowania swojej muzycznej ścieżki edukacji, mimo że są bardziej opłacalne kierunki studiów. Jednak na Akademii byliśmy jak rodzina. Większość się zna, co nie jest specjalne trudne, ponieważ wszystkich studentów z pięciu lat na pięciu wydziałach jest około ośmiuset. Sami więc widzicie, że stanowimy grono dość kameralne, ale to właśnie jest w tym najlepsze - rzadko kiedy idzie się korytarzem nie znając kogoś choćby z twarzy. Urzeka również serdeczność wobec siebie. 
"Masz dyplom i brakuje ci głosów do śpiewania? Nie ma problemu! Kiedy próba?"

Nie chcę, byście pomyśleli, że u muzyków jest tak różowo-cukierkowo, bo zdarzały się przedmioty nudne jak flaki z olejem, ciekawe choć w niesprzyjających warunkach (organoznastwo
w poniedziałki o ósmej, w dusznej i ciemnej sali) i takie, z których by się nie wychodziło (historia kultury).
Były dni, kiedy dana partia w którymś głosie za cholerę nie trzymała się choćby swojego szkieletu rozpisanego w nutach i brzmieliśmy jak roztrojone waltornie i altówki (czytaj: bardzo źle) doprowadzając tym siebie i pedagogów do granic wytrzymałości.

Ileż to godzin spędziliśmy w bufecie na rozmowach ważnych, ważniejszych i błahych, na ustalaniu zajęć indywidualnych, na próbie
i w efekcie nauce do sesji... 

Muzyk, jak każdy doświadcza blasków i cieni życia zawodowego. Ale można to powiedzieć o każdym - nawet o freelancerach. 

Mam świadomość, że nie jestem wirtuozem i do tego nigdy nie dążyłam, ale jestem wdzięczna, że dane mi było studiować taki nietypowy kierunek, dzięki któremu zyskałam bardzo wiele. Co prawda zatrzymałam się na jednym wydziale, tym wspomnianym wyżej, ale bardzo wiele osób przychodzi do nas po innym, by poszerzyć kompetencje albo staje się on 'trampoliną' do innych wydziałów. 

Wiecie, co jeszcze dało mi studiowanie? Pewność siebie! Bo pierwszego dnia zrobiono ze mnie starostę roku, więc chcąc nie chcąc musiałam ten swój dziub otworzyć i odezwać się do kogoś, kogo nie znam, pogadać z wykładowcami itd. To zdecydowanie zaprocentowało w kolejnych miesiącach i latach - choć i tak nie zawsze lubię się odezwać i dopada mnie taka normalna ludzka nieśmiałość. 

Studia na Akademii Muzycznej, przyniosły też ze sobą sporo perełek chóralnych, które poznałam bezpośrednio i pośrednio przez naukę w tych murach.
Ale to już temat na inny post... 😊




10 komentarzy:

  1. Bardzo ciekawy post, fajnie poczytać o trudach/radościach z bycia muzykiem 😉 Ja akurat pochodzę z rodziny muzycznej (muzykiem nie jestem), więc znam to od podobnej, lecz nie osobistej strony. Powodzenia! ❤️

    OdpowiedzUsuń
  2. Wow! Oryginalnie! Piękna pasja, tak rzadko spotykana. Ja przynajmniej nie miałam styczności z zawodowymi muzykami. To niezwykle inspirujące poznać świat innej osoby z jej perspektywy :)
    Życzę Ci ogrom sukcesów!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję! Dla mnie to codzienność bardzo oczywista i normalna, ale cieszę się, że mogłam choć trochę ją tu pokazać :)

      Usuń
  3. Fantastyczny tekst! Czytałam z zapartym tchem,bardzo fascynującą drogę sobie obrałaś!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję bardzo! Oj tak, jest naprawdę ciekawa i inspirująca :)

      Usuń
  4. Matura... kiedy to było :-) Człowiek jest tak młody a musi podjąć jedną z ważniejszych decyzji w swoim życiu. Są ludzie elastyczni tak jak Ty, że potrafią podjętą decyzję zmienić i podjąć nowo obrany szlak, z jednej strony jest im łatwiej, bo potrafią się lepiej odnaleźć w nowych sytuacjach, a z drugiej strony człowiek, który od początku ma wyznaczony cel i do niego skrupulatnie dąży zawsze będzie lepszym specjalistą! Mam koleżankę, która była organistką, więc wiem, że to nie jest wymarzony zawód, jeżeli chodzi o pieniądze i nie łatwo być muzykiem. To trzeba po prostu kochać. Życzę powodzenia i satysfakcji z wykonywanej pracy ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki! Wiesz, ja miałam cel - właśnie te studia muzyczne. Dlatego zaliczyłam mały dół kiedy wyszło jak wyszło, ale na szczęście dobrze się skończyło. Życie muzyka łatwe nie jest. Niektórzy zarabiają tysiące za koncerty itd., ale większość z nas robi ci może. Jednak bardzo lubię ten swój zawód :)

      Usuń
  5. Fajna ta Twoja droga :) teraz wolisz grać czy uczyć innych grania?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gram codziennie w kościele, ale od września będę też uczyć muzyki w szkole :)

      Usuń

Copyright © 2016 Martushkowo , Blogger