piątek, 29 czerwca 2018

Tu i teraz - czerwiec

Tu i teraz - czerwiec

Czerwiec żegna mnie wyczekanymi wakacjami po zakończonym egzaminie na nauczyciela kontraktowego. To był bardzo intensywny miesiąc, obfitujący w wiele wzruszeń i nie tylko. Bywały takie tygodnie, jak choćby poprzedni, że zastanawiałam się, gdzie upchnę wszystkie zadania do wykonania. Miejsce jakoś się znalazło i bardzo doceniam to, że planuję. Inaczej bym po prostu zginęła!
Na szczęście teraz mam czas na regenerację i zapraszam Was do lektury czerwcowego 'tu i teraz'.


SŁUCHAM
Jak to ja, gnębię muzykę chóralną, ale! tydzień temu poszłam po rozum do głowy i włączyłam sobie po prostu playlistę. Tak oto mogłam spokojnie zarwać nockę do trzeciej dla wyższych celów, aż przywitał mnie świt. 
Nowych perełek jakoś brak tym razem, ale chyba starczy na razie, co? W końcu nie zebrałam ich jeszcze w jeden post chóralny (hańba!)
Jeśli chcecie posłuchać w większości dawnych kompozycji chóralnych, to klik, klik! (mam nadzieję, że dobrze się wkleiło)


CHCIAŁABYM
Dobrze odpocząć w wakacje, ale też tak, by pod koniec sierpnia nie stwierdzić, że odpoczęłam leżąc na kanapie. Ma być kreatywnie! 😊 W tym odpoczywaniu chciałabym też zawrzeć uzupełnianie albumu, który ostatnio zszedł na drugie miejsce. Jednak mimo napiętego terminarza przez ostatnich kilka tygodni udało mi się tworzyć, bo znalazłam wyjście z tej z pozoru patowej sytuacji.

 
CZUJĘ SIĘ
Tak, jak rok temu, tak i tym razem czerwiec okazał się dość melancholijnym miesiącem. Zakończyłam pewien etap w życiu, a to zawsze wiąże się z przemyśleniami, wnioskami. Jednocześnie los się do mnie uśmiechnął (przynajmniej do mnie 😉) i nie musiałam się ponownie mierzyć z pożegnaniem, uff!
Dlatego czuję się rozbita między tymi wszystkimi emocjami. Taka huśtawka potrafi być męcząca i czasami trzeba się jej poddać, by potem wyjść na prostą. 




CIESZĘ SIĘ i JESTEM WDZIĘCZNA
Dwa punkty wywołują u mnie radość i wdzięczność - lato i zostanie nauczycielem kontraktowym. Powiem Wam, że kiedyś może bym w to tak mocno nie uwierzyła, ale rok pracy w szkole daje o wiele więcej niż stosy książek i milion fakultetów na studiach. Wiem, nic odkrywczego, ale kiedy się tego doświadczy, to na pewne sprawy patrzy się zupełnie inaczej.
Pisząc o tym wszystkim mogę w sumie jeszcze dodać, że jestem wdzięczna za pracę, którą mam. Wiem, że gdybym po maturze wybrała inną drogę, nie byłabym w tym miejscu, w którym jestem dzisiaj. 

Dziękuję też za ludzi, którzy mnie otaczają i z którymi mogę pracować, bo są dla mnie ogromnym wsparciem, choć czasem potrafią opieprzyć. Dzięki nim mogę się ciągle rozwijać, no i miło spędzać czas.

A latem się cieszę chyba jak większość z nas: z ciepła, słońca, truskawek (choć to już niestety końcówka), malin, gofrów domowej roboty... Mniam!


UCZĘ SIĘ i PRACUJĘ NAD
Aktualnie mogłabym powiedzieć, że skończyłam się uczyć 😉 Jednak chcę nad sobą popracować trochę przez wakacje: wziąć się za ważny projekt, czytać wartościowe książki Oli Budzyńskiej i Ewy Brzozowskiej, o której wspominałam Wam miesiąc temu. 

CZEKAM NA
Zastanawiam się właśnie na co czekam, bo chyba tylko na jakiś ewentualny wyjazdowy urlop. Zobaczymy jak się rozwinie sytuacja. Poza tym chcę, by było dobrze. Tak po prostu.

A, no tak, czekam jeszcze na nasz krótki chóralny wypad warsztatowy! Dawno nie byliśmy na takim luźnym wyjeździe, a ja ze względu na swoją pracę też nie zawsze mogę z nimi śpiewać, więc cieszę się, że tym razem spędzimy wspólnie trochę czasu.



Życzę Wam udanego lipca!  

środa, 27 czerwca 2018

Notes podróżnika - rozwiązanie na brak czasu i chęć scrapowania

Notes podróżnika - rozwiązanie na brak czasu i chęć scrapowania

Ostatnie tygodnie były bardzo zwariowane. Pewnie kilka słów więcej powiem Wam we wpisie 'tu i teraz', który pojawi się tutaj w piątek (lub sobotę). Kiedy zajęć jest dużo, to chcąc nie chcąc musisz z czegoś zrezygnować. Chyba nie ma osoby, która potrafi wszystko zawsze ogarniać. Przez rozmaite obowiązki musiałam więc coś odstawić na chwilę. Stety-niestety padło na mój kieszonkowy album. I tak sobie bidulek stał na półce, a mnie mimo wszystko ciągnieło do scrapowania!

Na szczęście jakoś udało mi się połączyć zabieganie z pasją, bo znalazłam złoty środek w tym całym młynie. Okazał się nim notes podróżnika od Studio Forty. Kupiłam go podczas Ogólnopolskiego Craft Party (przy okazji kolejne będzie 6.10.) i czekał sobie na swoją kolej. Prowadząc album nie chciałam przenosić do niego dokumentowania wspomnień, bo nie po to działam w tym pierwszym. Jednak teraz sprawdził się idealnie! Nie byłam pewna, jak będzie mi się z nim pracować, ale 'złapałam' to i dzięki temu powstało kilka stron, które bardzo chętnie Wam pokażę.



Pierwsze poczynania mogliście już widzieć na facebooku
i instagramie, bo te różowiaste strony zgłaszałam na wyzwanie kolorystyczne do Family Portraits. Nie mogło zabraknąć naklejek
i chlapnięć.





Na kolejnej stronie stonowałam się z kolorami. To, co stworzyłam poniżej w 95% składa się z wakacyjnego zestawu przydasi od Studio Forty - jest bardzo wakacyjny, ale można nim ozdobić również mniej wakacyjne wspomnienia, co widać poniżej, bo fotka jest z marca 😊




Tę delikatną stronę zgłaszam na wyzwanie kolorystyczne Studio Forty:

 Wyzwanie S40



Po spokojnych kolorach, czas na słoneczną eksplozję! Te strony powstały na czerwcowe wyzwanie kolorystyczne u Family Portraits
i właściwie same się skleiły. Każda 'rozkładówka' w tym notesie jest ciut inna, na każdej trochę eksperymentuję. Tu zdecydowałam się zakleić całą stronę papierem scrapbookingowym, dodałam kilka drobiazgów i gotowe!





I na koniec ostatnia strona, ale tym razem bez zdjęć! Pobawiłam się trochę akwarelami i stempelkami. Byłam ciekawa jak notes zareaguje na farby, ale przyjął je bardzo dobrze, podobnie jak stemple, a raczej tusz. Nie wiedziałam jak zachowa się w kontakcie z wodą, ale jak widzicie wszystko jest na swoim miejscu i nie rozlało się dramatycznie po stronach 😉
Tworzenie takiego wpisu bez zdjęcia było dla mnie czymś nowym
i wiem, że to powtórzę.








I na dziś to tyle. Może kogoś zainspiruje taka forma scrapbookingu? Notesik jest mały, poręczny i bardzo chętnie przyjmie także Wasze zapiski i wspomnienia 😊 



piątek, 22 czerwca 2018

Od nauczycielki dla... nauczycielki

Od nauczycielki dla... nauczycielki
'To jest ten moment, to jest ten dzień'... znów cytuję Jekylla, ale jak tego nie robić? W końcu dziś zaczęły się wakacje! 💗 Co prawda we wtorek czeka mnie jeszcze jedno nauczycielskie zobowiązanie, ale potem woooolne! I przy okazji jest to też mój setny post na blogu 😊

Zastanawiam się, gdzie się podziały te wszystkie miesiące? Minęły bardzo szybko, a ja przez ten czas wsiąkałam w szkołę i kontakt z dziećmi, no i nauczycielami. Dziś chcę Wam pokazać pierwszą kartkę dla koleżanki, która służyła mi pomocą i pomysłami, doradzała
w wielu sprawach, no po prostu była 😉 W ramach podziękowania powstał box, który jest chyba moim ulubionym na tę chwilę - te kolory papierów od Piątku Trzynastego, tekturki, tablica... Po raz pierwszy nie ozdobiłam wieczka od boxa, ale jego surowy stan idealnie mi się komponował z resztą.

Łapcie szczegóły:







W kolejnych postach pojawią się pozostałe kartkowe podziękowania.
Udanych wakacji!


sobota, 16 czerwca 2018

Jak zostałam organistką - czyli historia zmiany planów pomaturalnych

Jak zostałam organistką - czyli historia zmiany planów pomaturalnych

Wystarczy rzut oka na mój wpis urodzinowy z zeszłego roku, by nabrać przekonania, że coś jest ze mną nie tak, bo jestem muzykiem.
I to nie takim popularnym, co to sobie koncertuje po klubach, ale dość staroświeckim.

No bo sami chyba przyznacie, że organy i śpiewanie w chórze, to nie jest szczyt nowoczesności? Za to te dwa elementy stanowią mocny fundament mojego życia od... tak porządnie, to od klasy maturalnej. Zatrzymajmy się jednak na chwilę, by zrozumieć, dlaczego poruszam nagle jakieś zamierzchłe czasy z ery dinozaurów 😉

Kilka dni temu trafiłam u Agnieszki na wpis o tym, jak potoczyło się jej życie po maturze. Posty z serii #copomaturze są fajną akcją organizowaną przez Socjopatkę. Kliknijcie zdjęcie po więcej szczegółów:


 #copomaturze


Oczywiście po przeczytaniu historii Agi, wpadł mi do głowy pomysł, by opisać swoją ścieżkę, ale jak szybko wpadł, tak szybko z niej wyleciał, wykopany przez wewnętrznego krytyka.

No bo jak? Odwiedziny znikome, a ja tu chcę się przyłączać do jakiejś akcji blogowej? Pff, dobre sobie! 

Jednak jak widzicie wpis powstał, a zmotywowała mnie do tego sama Agnieszka, która słusznie zauważyła, że nie dla każdego moja muzyczna rzeczywistość jest normą. Ja się już z nią obyłam, ale może wśród Was jest ktoś, kto myśli nad taką drogą? A może po prostu jesteście ciekawi, jak to się stało, że pracuję w dość nietypowym zawodzie, jakim jest organista?
Zapraszam Was w takim razie do dalszej lektury, a zaczniemy od cofnięcia się do moich czasów licealnych...


Wszystko zaczęło się w drugiej klasie liceum, kiedy podczas jednej
z mszy usłyszałam o mającym się utworzyć przy parafii chórze. Od razu mnie to zaciekawiło i zagadałam do naszego organisty (kto by pomyślał, że jeszcze kilka lat i będziemy dzielić ten sam instrument!), przez którego można było się zgłaszać do dyrygenta. 

Chęć wyraziłam i tak minęło kilka miesięcy, a ja w tym czasie znalazłam się już w klasie maturalnej. Jak już pewnie nie raz wspominałam, moja szkoła nie była taka normalna. Uczono nas gry na instrumentach, kształcenia słuchu, harmonii, historii muzyki... (te ostatnie to taka mocno rozszerzona typowa muzyka w szkołach). Sami więc widzicie, że było oryginalnie. Oczywiście mieliśmy tam też chór, zresztą śpiewałam wtedy w jednym zespole poza szkołą (nic nowoczesnego, cały czas te same klimaty), ale byłam wtedy w takim muzycznym momencie swojego życia, że to co uznawałam przez wiele lat zaczęło mnie mocno uwierać i dotarło do mnie, że nie o to w tym wszystkim chodzi. Nie chcę się zagłębiać, bo pewnie wyszłaby z tego niezła kłótnia 😉

Dlatego szukałam też czegoś, co poza szkołą da mi radość z muzykowania. I tak oto, po wspomnianym zgłoszeniu, w październiku 2010 roku poszłam na przesłuchanie. Nie wiedziałam jak będzie ono wyglądało, bo nigdy nie zgłaszałam się do innego chóru. Tam też dowiedziałam się, że z altu zrobiłam się po kilku latach sopranem 😊 Wtedy rozpoczęłam swoją przygodę chóralną, która cały czas przynosi mi wiele doświadczeń i przygód. 

Mijały miesiące, a ja w tym czasie rozpoczęłam przygotowania do matury, a także myślałam na jakie studia pójdę. Może Wam się to wydać dziwne, ale po trzynastu latach w szkole muzycznej chciałam się odciąć od tego świata i... studiować meteorologię. Baaardzo nietypowo, co?
Czas mijał, ja robiłam różne zadania, mapy, obliczałam godzinę na sąsiedniej półkuli, przygotowywałam się do dyplomu i oczywiście śpiewałam. Jako, że próby chóru nie składają się wyłącznie ze śpiewania, to w luźnych rozmowach dowiadywaliśmy się o sobie więcej i więcej. I tak też się okazało, że mój kolega dyrygent (bo stał się nim, kiedy dołączyłam do zespołu) studiował wtedy na Akademii Muzycznej, na wydziale Dyrygentury Chóralnej, Edukacji Muzycznej i Muzyki Kościelnej. Od słowa do słowa zachęcał mnie, bym również startowała, bo to fajny wydział i daje dużo możliwości. Chyba sami przyznacie, że już sama nazwa łączy ze sobą wiele aspektów? 

Początkowo nie byłam przekonana, ale moja rodząca się miłość do organów i normalnej muzyki liturgicznej zadecydowała - idę na IV wydział! Zmieniłam swoje plany o 180 stopni i zamiast rzek, państw, szczytów i gleb, zaczęłam ćwiczyć dyrygowanie i przygotowywać się do kolejnego ekscytującego etapu w życiu.
Pamiętam drzwi otwarte na wydziale, egzaminy wstępne sprawdzające predyspozycje dyrygenckie, słuch muzyczny, grę na instrumencie i... listę rezerwową. 





Tamta wiadomość ścięła mnie z nóg. Do teraz to pamiętam. Jakbym dostała obuchem. I gdybym miała jeszcze jakąś alternatywę, to pewnie bym się tak tym nie przejęła, ale ja zostałam z jedną ręką trzymającą wyniki matur i drugą w nocniku.

Wakacje minęły, ja w tym czasie szukałam sobie innego kierunku studiów z drugim naborem i ciągle miałam nadzieję, że się uda...

I udało się!

Ulga i radość, które wtedy poczułam były nie do opisania - będę studiować! Nie będzie roku w plecy! Cieszyłam się również z tego, że będą tam osoby, z którymi chodziłam do szkoły, więc nie będzie tak obco na początku. 

Zamiast opisywać szczegółowo każdy semestr studiów powiem Wam, że te pięć lat spędzonych w murach Akademii Muzycznej, to był najlepszy czas w moim życiu. Obserwowałam zachodzące w sobie zmiany. Na niektóre rzeczy (pozamuzyczne) nie zwracałam wtedy do końca uwagi (a szkoda, bo wszystko wyglądałoby dziś inaczej), miałam w tym czasie kilka potknięć, ale wyniosłam stamtąd mnóstwo pozytywnych doświadczeń, wielu znajomych, kilka mocniejszych znajomości i oczywiście zawód. 

Bo ten jasny punkt, który ostatecznie prowadził mnie na uczelnię, to była właśnie możliwość zostania organistką. Pamiętam pierwsze lekcje organów w sali o tak specyficznym zapachu, że czuło się go piętro niżej idąc na zajęcia - najpierw teoretyczne, w czasie których nogi świerzbiły mnie do grania, potem praktyczne, kiedy wreszcie mogłam zacząć grać!
Tu doświadczyłam grania w Auli Nova podczas koncertu, zarówno solo, jak i z zespołem. Moc, którą wydają organy na sali koncertowej jest nie do opisania. Wiele koncertów, dodatkowych prób przed nimi, dyplomy każdego kolejnego rocznika, przed którymi ćwiczyło się gdzie tylko było miejsce do śpiewania, potem moje własne recitale... To uczucie, kiedy po pierwszym roku studiów zaczęłam grać w czasie mszy na organach... W lipcu minie sześć lat. 



Prócz zawodu organisty, jestem również nauczycielką, więc swoim studiom zawdzięczam dwa zawody, które z powodzeniem na co dzień łączę. Po tym roku widzę, że zmiany zawodowe były mi bardzo potrzebne i nie stało się to przypadkowo, jestem tego pewna. 

Z perspektywy czasu nie żałuję dalszego kontynuowania swojej muzycznej ścieżki edukacji, mimo że są bardziej opłacalne kierunki studiów. Jednak na Akademii byliśmy jak rodzina. Większość się zna, co nie jest specjalne trudne, ponieważ wszystkich studentów z pięciu lat na pięciu wydziałach jest około ośmiuset. Sami więc widzicie, że stanowimy grono dość kameralne, ale to właśnie jest w tym najlepsze - rzadko kiedy idzie się korytarzem nie znając kogoś choćby z twarzy. Urzeka również serdeczność wobec siebie. 
"Masz dyplom i brakuje ci głosów do śpiewania? Nie ma problemu! Kiedy próba?"

Nie chcę, byście pomyśleli, że u muzyków jest tak różowo-cukierkowo, bo zdarzały się przedmioty nudne jak flaki z olejem, ciekawe choć w niesprzyjających warunkach (organoznastwo
w poniedziałki o ósmej, w dusznej i ciemnej sali) i takie, z których by się nie wychodziło (historia kultury).
Były dni, kiedy dana partia w którymś głosie za cholerę nie trzymała się choćby swojego szkieletu rozpisanego w nutach i brzmieliśmy jak roztrojone waltornie i altówki (czytaj: bardzo źle) doprowadzając tym siebie i pedagogów do granic wytrzymałości.

Ileż to godzin spędziliśmy w bufecie na rozmowach ważnych, ważniejszych i błahych, na ustalaniu zajęć indywidualnych, na próbie
i w efekcie nauce do sesji... 

Muzyk, jak każdy doświadcza blasków i cieni życia zawodowego. Ale można to powiedzieć o każdym - nawet o freelancerach. 

Mam świadomość, że nie jestem wirtuozem i do tego nigdy nie dążyłam, ale jestem wdzięczna, że dane mi było studiować taki nietypowy kierunek, dzięki któremu zyskałam bardzo wiele. Co prawda zatrzymałam się na jednym wydziale, tym wspomnianym wyżej, ale bardzo wiele osób przychodzi do nas po innym, by poszerzyć kompetencje albo staje się on 'trampoliną' do innych wydziałów. 

Wiecie, co jeszcze dało mi studiowanie? Pewność siebie! Bo pierwszego dnia zrobiono ze mnie starostę roku, więc chcąc nie chcąc musiałam ten swój dziub otworzyć i odezwać się do kogoś, kogo nie znam, pogadać z wykładowcami itd. To zdecydowanie zaprocentowało w kolejnych miesiącach i latach - choć i tak nie zawsze lubię się odezwać i dopada mnie taka normalna ludzka nieśmiałość. 

Studia na Akademii Muzycznej, przyniosły też ze sobą sporo perełek chóralnych, które poznałam bezpośrednio i pośrednio przez naukę w tych murach.
Ale to już temat na inny post... 😊




wtorek, 5 czerwca 2018

Dziewczęcy scrap

Dziewczęcy scrap

Zawsze kiedy robię jakiegoś scrapa wydaje mi się, że od ostatniego 'dziubania' minęło niewiele czasu. I zawsze zaskakuje mnie to, że jest inaczej. Po prawie pięciu miesiącach mam do pokazania nowy layout! Powstał co prawda już ciut wcześniej, bo można go było zobaczyć na instagramowym koncie Family Portraits. Mimo, że widzę go codziennie (bo stoi na półce w moim pokoju), to jakoś nie zebrałam się wcześniej, by go tu wrzucić. 

Być może komuś to zdjęcie wyda się znajome - i słusznie! Użyłam go już do małego, urodzinowego projektu, ale że zdjęcia wydrukowały mi się podwójnie, to wykorzystałam jedno z nich, by się nie marnowało. Zresztą drugie z tej czarno-białej sesji też już znalazło swoje scrapowe miejsce 😊 







Bardzo fajnie korzystało mi się ze starszych produktów od FP,
a zwłaszcza z kart(y), która praktycznie tworzy cały scrap. No i znów poszalałam z chlapnięciami - jakoś nie umiem się powstrzymać, kiedy już zacznę 😉 Całę szczęście, że mam swoje małe farbki z Tigera, bo dzięki temu zaoszczędzę sporo na ecoline'ach! 

Copyright © 2016 Martushkowo , Blogger